- Imię i nazwisko Mike Wysocky jest dobrze znane krapkowiczanom za sprawą wydanej w 2016 roku książki „Lux Aeterna”, ale od kilku dni mówi się o Tobie w innym kontekście, a mianowicie Twoich relacji z ogarniętej wojną Ukrainy. Jak to się stało, że z Anglii – gdzie mieszkasz od kilkunastu lat - trafiłeś nagle do Lwowa i co tam robisz?
- Wyjechałem pierwszego dnia wojny, po pierwszych nalotach: z Liverpoolu poleciałem do Rzeszowa, a stamtąd następnego ranka przedostałem się do Medyki i przekroczyłem tam granicę. Pojechałem szukać przyjaciela ze Lwowa, którego poznałem w listopadzie ubiegłego roku. Chciałem mu pomóc, bo miałem informację, że ma problem z wyjazdem. Odnalazłem go, ale okazało się, że już nie może wcale wyjechać, bo ogłoszono powszechną mobilizację mężczyzn. W tej sytuacji – gdy zobaczyłem na własne oczy, co się dzieje na Ukrainie – ja już też nie mogłem wyjechać. Nie miałem moralnego prawa. Bo tu jest potrzebna każda pomoc. Wspieram mojego przyjaciela, będąc razem z nim. Przyjechałem zupełnie nieprzygotowany na dłuższy pobyt. Miałem ze sobą tylko mały plecaczek: wziąłem bieliznę, skarpety, ładowarkę, szczoteczkę do zębów i dokumenty. Przez pierwsze pięć dni chodziłem w jednych ciuchach, ale już się zadomowiłem, mieszkam tutaj u przyjaciela.
- Na czym dokładnie polega Twoje działanie?
- Dołączyłem razem z przyjacielem – Aleksem - do grupy wolontariatu na dworcu centralnym we Lwowie. Pracy jest dużo: przydzielają nas do różnych zadań, na przykład kierowania ruchem i koordynacji działań, bo każdego dnia przewijają się tu tysiące uchodźców, którzy są zagubieni i nie wiedzą, co robić, wolontariusze obsługują też punkty, gdzie można podejść po kanapkę, ciepłą zupę czy herbatę, pilnują porządku... To jest miejsce tranzytowe dla ludzi uciekających przed wojną, jest ich bardzo wielu i potrzebują różnorakiej pomocy. Nie odpowiadamy za odjazdy pociągów, bo panuje chaos, są opóźnienia, ale to jest wojna, więc trzeba to też zrozumieć. Od paru dni razem z Aleksem i kilkoma innymi Ukraińcami tworzymy wydzieloną już sekcję, która zajmuje się nadzorem nad transportem kobiet i dzieci. Pociągi do Polski jeżdżą na okrągło, kolejka do nich jest kilometrowa, a my pilnujemy, by wszystko odbywało się prawidłowo. Ewakuują się głównie kobiety i dzieci, ale są też zagubieni turyści i studenci, którzy chcą wrócić do domu. W sobotę 5 marca pomagaliśmy w ewakuacji 250 dzieci z domów dziecka z opiekunami, którzy przyjechali do Lwowa, aby dostać się do Biłgoraju. Wszystkim pomagamy. Niektórzy nie mówią po ukraińsku i takie osoby – mówiące po angielsku, polsku, hiszpańsku, francusku odsyłane są do mnie i ja je wtedy kieruję do konkretnego pociągu czy autokaru – bo przed dworcem kolejowym jest też autobusowy. Autokary przeważnie są płatne, choć zdarzają się też takie z biur turystycznych, przewożące ludzi w ramach wolontariatu. W miniony weekend miasto Lwów podstawiło około 30 autobusów miejskich, które zawożą ludzi na granicę z Polską. Przyjeżdżają też busy z towarami, które z powrotem zabierają uchodźców pod granicę czy czasem nawet przez granicę... My też tym zawiadujemy, ale tu nie ma żadnej regularności, jak bus przyjedzie, to jest i można skorzystać. Jesteśmy w stałym kontakcie z Polską Akcją Humanitarną i innymi wolontariuszami z Polski, którzy tu przyjeżdżają.
- Jak długo zamierzasz zostać we Lwowie?
- Zostanę tak długo, jak będzie trzeba. Nie opuszczę tych ludzi, bo jestem tu potrzebny. Tu nie chodzi tylko o koordynację, ale również o wsparcie duchowe. (...)
Szczegóły w aktualnym wydaniu Tygodnika Krapkowickiego z 8 marca - e-wydanie dostępne tutaj.
Napisz komentarz
Komentarze